‒ Być katolikiem to nie jest taka łatwa sprawa. To jest obowiązek, to jest praca, to jest nałożenie na siebie pewnych zobowiązań ‒ deklaruje Pan Ryszard Mróz, Apostoł Fatimy od 2018 roku. O swoim wspieraniu Stowarzyszenia Ks. Piotra Skargi mówi: ‒ Oby było nas jak najwięcej, tych, którzy chcą pomóc, bo my nikogo nie zmuszamy, tylko chcemy pomóc i propagujemy, a to jest bardzo ważne, bo inne siły też działają…
Pana Ryszarda poznałem podczas pielgrzymki Apostolatu do Fatimy w maju tego roku. Oto co opowiedział o sobie w trakcie tych niewielu wolnych chwil, które mieliśmy.
Od dziecka w służbie Bożej
Wywodzę się ze Staniątek koło Krakowa. Tutaj chodziłem do przedszkola i szkoły podstawowej. Tu w wieku siedmiu lat zostałem ministrantem w kościele pod wezwaniem Świętego Wojciecha przy opactwie sióstr benedyktynek. Służyć do mszału albo do wina – tak wtedy się mówiło ‒ to było duże wyróżnienie i trzeba było na to czekać nawet 2-3 lata. Co dzień mieliśmy dyżury, o siódmej rano była Msza Święta w kaplicy Matki Bożej Bolesnej.
W tamtych czasach, w latach 60., nie było tak rozwiniętej telewizji, nie było internetu, a wszystko kręciło się wokół Kościoła. Rano biegło się szybko do kościoła, a potem prosto do szkoły. Jeszcze w 1957 roku na świadectwie z pierwszej klasy był przedmiot religia. Później, gdy komuniści zabronili nauczania religii w szkołach, to jej nauka odbywała się przy kościele, w sali na plebanii, którą udostępniały nam siostry benedyktynki.
Bierzmował mnie Karol Wojtyła, wtedy biskup krakowski. Przy udzielaniu sakramentu zapytał mnie, czy umiem pacierz i zrobił mi na czole znak krzyża. Było dla mnie ogromnym zaszczytem, gdy później został papieżem. Posiadam duże zbiory albumów poświęconych Janowi Pawłowi II.
Zawsze blisko Kościoła
Jako dorosły człowiek zawsze starałem się być blisko Kościoła, mimo że jeździłem dużo po Polsce, często byłem na delegacjach, pracowałem przy budowie gazociągu w Rosji, gdzie kościołów nie było, a do cerkwi było minimum 10 km. Kiedy wyjechałem do Stanów Zjednoczonych, najpierw moją parafią był kościół na Jackowie, a później mieszkaliśmy blisko takiego miejsca, które wykupili i zamienili na kaplicę jezuici. Nazywa się ono Jezuicki Ośrodek Milenijny. Gdy zacząłem tam chodzić na Mszę Świętą, dalej trwały prace wykończeniowe. Zostałem w jakimś sensie sponsorem.
Pewnego razu, gdy jechałem ciężarówką, zatrzymałem się na skrzyżowaniu na czerwonym świetle. Szyba auta była uchylona. Podbiegł do mnie Murzyn i zerwał mi z szyi łańcuszek z wizerunkiem Matki Bożej na awersie i legionami polskimi na rewersie. Nie utrzymał go jednak i łańcuszek spadł na siedzenie w moim samochodzie. Tak byłem przywiązany do tego łańcuszka, że nie udała mu się ta kradzież. Już od 32 lat mam ten łańcuszek zawsze na sobie.
Tradycyjne wychowanie lekarstwem na kryzys
Obawiam się o to, co się teraz dzieje, o to, co się słyszy, co się czyta. Coraz mniej młodzieży praktykuje wiarę. Pewnie spowodowała to pandemia, bo nauczono ludzi nie chodzić do kościoła. Ja uważam, że w pewnym sensie także rodzice się zmienili. Moje pokolenie było inaczej wychowywane, a teraz internet i środki przekazu robią swoje. Rodzice nie chcą na siłę narzucać dzieciom wiary, nie biorą ich do kościoła, panuje tzw. bezstresowe wychowanie. Może coś w tym jest, ale ja zostanę przy swoich racjach i tradycjach, bo dzięki nim wyszedłem na ludzi, a byłem wychowywany w ciężkich warunkach, kiedy pewne rzeczy były nie do pomyślenia. Rodzicom natomiast radziłbym, aby zaczęli wychowywać swoje dzieci raczej w duchu takim, jak to było kiedyś.
Nasza modlitwa ma znaczenie!
W trudnych sytuacjach zawsze się modlę. Zawsze też noszę przy sobie obrazek Pana Jezusa Miłosiernego. Z moją żoną w przyszłym roku będziemy obchodzić jubileusz 50-lecia małżeństwa. I choć nigdy nie było łatwo, bo żona często chorowała, musiała poddawać się operacjom, a także pojawiały się różne inne sytuacje w moim życiu, to modliłem się, gdzie mogłem. Jeździłem do sanktuarium Matki Bożej z Guadelupe w amerykańskim stanie Wisconsin czy do Matki Bożej Bolesnej w Staniątkach. Te wszystkie intencje, zapalanie świec czy jakiś datek ‒ wierzę, że to działa.
Cztery lata temu moja żona zachorowała na złośliwego raka piersi, ale wierzę w to, że przy gorącej modlitwie i prośbie do Matki Bożej i Pana Boga odzyska zdrowie. Uważam, że nasza modlitwa ma znaczenie, bo jeśli modlimy się szczerze i prawdziwie, to te łaski zawsze otrzymamy. Nikogo nie będę uczył czy podpowiadał, bo każdy ma inny charakter, ale chcę podkreślić, że warto być blisko Boga. W tamtym tygodniu moja siostrzenica miała poważną operację. Zadzwoniłem do szpitala i powiedziałem jej, że wszystko będzie dobrze, bo jadę do Fatimy i tam będę się za nią modlił i żeby była dobrej myśli. Uważam że tak trzeba robić dalej.
W Apostolacie z potrzeby serca
Do Polski wróciłem pięć lat temu, po 33 latach pobytu w Ameryce. Któregoś pięknego dnia dostałem ze Stowarzyszenia chyba jakąś gazetę, nie pamiętam dokładnie. Od razu pomyślałem sobie, że muszę gdzieś spożytkować swoją chęć pomagania, swoje serce mieć, bo mam taką potrzebę. I to kwitnie już bodaj cztery lata. Jestem bardzo wdzięczny, że otrzymuję „Przymierze z Maryją” i różne dewocjonalia. Staram się w miarę jakoś to wszystko Stowarzyszeniu rekompensować.
Opracował: Janusz Komenda