‒ Pewnego razu w tygodniku „Niedziela” znalazłem reklamę książki o siostrze Faustynie. Zamówiłem trzy egzemplarze. Gdy wkrótce potem dostałem zaproszenie do Apostolatu Fatimy, pomyślałem: ad maiorem Dei gloriam ‒ na większą chwałę Bożą! I tak się zaczęło ‒ mówi Pan Mariusz Żydek, Apostoł Fatimy od 2018 roku, który czuje się bardzo związany ze Stowarzyszeniem im. ks. Piotra Skargi.
Mam 78 lat, jestem emerytem, z dziada pradziada Lubliniakiem, czy ‒ jak to się u nas mówi ‒ Lubelakiem. Obecnie mieszkam w parafii św. Józefa, ale pochodzę z parafii pw. św. Mikołaja Biskupa na Czwartku, najstarszej dzielnicy Lublina. Pochodzę z rodziny katolickiej z obu stron, mamy i taty. Mam czterech braci. Byliśmy wychowywani tylko przez mamę, bo tata od nas odszedł. Do 18. roku życia byłem w swojej parafii ministrantem.
Cud lubelski
‒ Patrz, Mariuszku! Matka Boża płacze ‒ mówiła do mnie mama, która wzięła mnie 3 lipca 1949 roku do katedry lubelskiej, aby pokazać mi łzy na kopii obrazu jasnogórskiego, wkrótce nazwanego obrazem Matki Bożej Płaczącej. W świątyni było bardzo dużo ludzi, a ja, jak to dziecko ‒ bo miałem wtedy cztery lata ‒ nie kojarzę, żebym widział łzy, ale nie mam też podstaw żeby nie wierzyć matce. Nie oszukałaby mnie na pewno, bo moja śp. mama Janina była złotą kobietą.
Z okazji mojej Pierwszej Komunii Świętej mama wpisała mi do książeczki słowa: „Jeżeli kiedyś zabraknie ci matki, spójrz w górę, a ujrzysz jeszcze lepszą od ziemskiej, Matkę Niebios ‒ Niepokalaną”. To był mój początek miłości do Maryi; wtedy się w Niej zakochałem.
A wracając do objawienia Matki Bożej dopiero później dowiedziałem się o represjach i o aresztowaniach, które spadły wtedy na wielu wiernych. Ludzi wyłapywano nawet z pociągów, które specjalnie zatrzymywano jeszcze przed Lublinem. W trakcie odwilży solidarnościowej ukazały się różne wydawnictwa na ten temat, a na kasetach dostępne były wypowiedzi świadków cudu.
Szkoła i wojsko
W drugiej klasie szkoły podstawowej, a był to rok 1953, wchodzimy do klasy, a nauczycielka mówi: ‒ Wy się cieszycie, a towarzysz Stalin nie żyje! Zapadła cisza. Byliśmy dziećmi i dla nas to była rzecz fikcyjna. A wtedy kult jednostki panował nad wszystkim, co było najbardziej wartościowe, nad religią, nad człowiekiem, nad zakładami pracy.
Wiem, że był problem z nauczaniem religii w szkole, w późniejszych klasach szkoły podstawowej, po Pierwszej Komunii Świętej. W szkole zawodowej religii w ogóle nie było, tym bardziej w wojsku, gdzie wszystko musiało być po linii i na bazie.
W trakcie służby wojskowej robiono nam pranie mózgu. Dostawaliśmy materiały propagandowe, w których m.in. podważano kult Matki Bożej, czy pisano, jak to „naprawdę było” z narodzeniem Pana Jezusa. Jedną taką bolszewicką broszurę wyniosłem z jednostki wojskowej i idąc na przepustkę, dałem księdzu z katedry lubelskiej. Tam były takie bluźnierstwa napisane, że nie mieściło mi się to w głowie.
Założenie rodziny
Przyszłą żonę, Annę, poznałem pracując w lubelskiej Wojewódzkiej Stacji Krwiodawstwa. Po 1,5 roku znajomości zawarliśmy małżeństwo. Dochowaliśmy się czterech córek, ośmiorga wnucząt i dwóch prawnuczek. Zawsze z żoną odmawialiśmy koronkę i różaniec; pomagało nam to w małżeństwie.
Po śmierci żony nie wpadłem w rozpacz, choć jej pogrzeb bardzo przeżyłem. Pamiętam o modlitwie za nią, za rodziców i za wszystkich moich bliskich. Szczególnie modlę się za kapłanów, którzy odeszli z tego świata, bo wielu z nich znałem. Tak się składa, że mam kilkunastu kolegów ‒ kapłanów. Znam kilku proboszczów i księży z różnych parafii. Mimo że to moi koledzy, odnoszę się do nich z należnym księżom szacunkiem.
Represje za działalność w „Solidarności”
Gdy powstała Solidarność, pracowałem w zakładach WSK Świdnik. Dużo ludzi było w Solidarności, ja też ‒ przekonywało mnie to. Byłem przesłuchiwany i wyrzucono mnie z pracy dyscyplinarnie na podstawie artykułu o stanie wojennym. Dostałem wilczy bilet i nie mogłem znaleźć pracy, a miałem troje dzieci i był to problem.
Po zwolnieniu z zakładu pracownik naukowy UMCS Lublin pan dr Florian Bartmiński, nieżyjący już mój sąsiad, którego znałem z kościoła, zaproponował mi, abym zaangażował się w „Wakacje z Bogiem”. Była to powołana na Lubelszczyźnie instytucja, pomagająca dzieciom osób internowanych i prześladowanych, organizująca dla nich wypoczynek w okresie letnim. Zgodziłem się i jeździłem na „Wakacje z Bogiem” przez 10 lat, a w międzyczasie zrobiłem uprawnienia opiekuna i dwa turnusy nawet prowadziłem.
Niewątpliwie dzięki Bożemu wsparciu, problemy się rozwiązały. W pewnym momencie zadzwonił do mnie znajomy, którego też wyrzucono z pracy i zaproponował mi, żebym przyszedł do zakładów farmaceutycznych w Lublinie. Dyrektor, Jan Śnieżyński, nie był zainteresowany tym, za co mnie zwolniono. Powiedział tylko: „Niech Pan przychodzi, potrzebuję takich fachmanów”.
Opracował: Janusz Komenda